Artykuły

Wspólną cechą zebranych poniżej artykułów jest inspiracja do alternatywnego patrzenia na otaczającą nas rzeczywistość społeczno - gospodarczą oraz inspiracja do poszukiwania "alternatywnych światów". Ta umiejętność wydaje się być niezwykle cenna przy kreacji nowych modeli biznesowych. Zapraszamy do lektury. 


Nieznany świat lokalnych walut

Miłośnicy twórczości Michaiła Bułhakowa muszą pamiętać występ Wolanda w moskiewskim teatrze Varietes w powieści „Mistrz i Małgorzata”. W ramach brawurowych sztuczek, które pokazywał gawiedzi „konsultant” ze swoją ekipą była jedna szczególnie perfidna. Polegała ona na rozdawaniu ludziom tego czego pragną. Piękne stroje? Nie ma sprawy. Oto cały ich wybór. Chcesz pieniędzy? Też żaden problem. Napychaj sobie nimi do woli kieszenie. Rzecz w tym, że po przedstawieniu rozdawane przez szatańską ekipę banknoty okazały się etykietami z oranżady. Czy owa wizja zaczyna się spełniać na naszych oczach?

Nie wiadomo dokładnie, kiedy zaczęła się mistrzowska sztuczka zamiany pieniędzy w etykietki po oranżadzie, którą obserwujemy od dawna i ciągle się na nią nabieramy. Być może miała ona swój początek w 1944 roku w Bretton Woods, gdzie zniszczone kraje zachodu (w tym Polska, reprezentowana wtedy jeszcze przez rząd londyński) zgodziły się na ustalenie amerykańskiego dolara jako głównej światowej waluty. Wasze systemy walutowe nie muszą być oparte na złocie, wystarczy, że taką wymienialność będzie miał dolar, który będzie stanowił walutę rezerwową dla innych narodowych środków płatniczych - mówili uczestnikom konferencji jej inicjatorzy. Poza bumem gospodarczym w krajach Zachodniej Europy rozwiązanie to przyniosło preferencje dla amerykańskich produktów na globalnych rynkach. Gdy minęło kilkadziesiąt lat od pamiętnej konferencji, prezydent Nixon zerwał z wymienialnością dolara na złoto. Dolar stał się walutą fiducjarną, czyli taką, o której wartości nie decyduje nic innego niż sama wiara użytkowników w ową wartość.

Być może przedstawienie rozpoczęło się jeszcze wcześniej? Równie dobrze opowieść można zacząć w 1913 roku, gdy postanowiono utworzyć w USA Bank Rezerwy Federalnej – prywatną organizację mającą prawo do emisji dolara. Można też sięgnąć aż do roku 1815, gdy na skutek przegranej przez Napoleona Bonaparte bitwy pod Waterloo, pewien ród bankierski przejął za pośrednictwem giełdy Bank Anglii i uzyskał prawo emisji funta. Nie zmienia to jednak faktu, że zawiłe drogi i perypetie światowych finansów mają kluczowe znaczenie dla koniunktury gospodarczej, a więc także dla rynku pracy. Kolejne kryzysy finansowe przetaczające się przez świat były jednak niczym w stosunku do powszechnego drukowania środków płatniczych w czasach Covid-19. Wiadomo było zatem, że zmora inflacji dotknie cały świat, który od tego momentu poszukiwać będzie nowego ładu finansowego. Czy owym standardem będzie CDBC, czyli testowana w wielu krajach na świecie cyfrowa waluta banku centralnego? Tego jeszcze nie wiemy. Rzecz w tym, że już na etapie projektowania pojawiają się nowe - kontrowersyjne propozycje rozwiązań w ramach tego standardu, do których można zaliczyć ograniczony czas ważności przyszłego cyfrowego pieniądza oraz to, że być może będzie on możliwy do wydatkowania tylko na ściśle określone cele. Plany te do złudzenia przypominają świat wykreowany przez Janusza Zajdla w arcydziele “Limes inferior" ponad czterdzieści lat temu.

O ile historyczne meandry „prawnych środków płatniczych” są wiedzą niszową, o tyle wiedza o walutach społecznych lub lokalnych pozostaje dziedziną nieznaną niemal całkowicie. Można zaryzykować twierdzenie, że większość ludzi nie wie wręcz o ich istnieniu, a wystarczy spojrzeć na tabelę światowych walut w systemie ISO (ISO 4217), aby się przekonać, że Szwajcaria dysponuje aż trzema oficjalnymi środkami płatniczymi. Jeden z nich to osławiony Frank szwajcarski (CHF), drugi zaś to WIR (CHE) – waluta społeczna będąca od lat trzydziestych ubiegłego wieku środkiem płatniczym (a dokładniej odpowiednikiem wymiany barterowej) dla niespełna stu tysięcy szwajcarskich przedsiębiorstw. Są tacy, którzy w WIRze upatrują jedno z głównych źródeł dobrobytu tego kraju.

A wszystko zaczęło się od ekonomisty Silvio Gesella, którego praca z 1906 roku pt. „Naturalny porządek ekonomiczny” stała się inspiracją dla Michaela Unterguggenbergera (burmistrza małego miasta Wörgl w Austrii), który postanowił wdrożyć założenia lokalnej waluty. Gesell w swej pracy zakładał, że pieniądz, jak każde inne narzędzie w gospodarce powinien się „zużywać”, a nie być przedmiotem opłat i prowizji wielkich instytucji bankowych. Wystarczyła niewielka ilość wyemitowanych przez ratusz kuponów, aby w targanej kryzysem i bezrobociem mieścinie w przeciągu kilku miesięcy dokonał się istny cud gospodarczy. Okazywało się bowiem, że nowy mechanizm wymiany dóbr i usług działa na zasadzie przekazywanego z rąk do rąk gorącego kartofla: wszyscy użytkownicy spieszą się bowiem, aby nie zostać z kuponem przed dniem opłaty za jego użytkowanie. 

W artykule „Rys historyczny rozwoju lokalnych walut” Dariusz Brzozowiec na ten temat pisze:

„Ustalenia autorów projektu pozwoliły odkryć, że lokalne Schilingi pokonywały dystans od uczestnika do uczestnika lokalnego rynku z szybkością dużo większą niż tradycyjne państwowe Schilingi. W niektórych przypadkach mówiono o prędkości 13 razy szybszej niż prędkość cyrkulacji pieniądza państwowego. Zabezpieczenie podstawowych potrzeb społecznych zaczyna skutkować wydawaniem pieniędzy na inne niż podstawowe ludzkie potrzeby związane z jedzeniem czy schronieniem. Zaczyna się czas konsumpcji. Sklepy już nie tylko spożywcze, ale i przemysłowe oraz cała rzesza rzemieślników odnotowuje wzrost obrotów. Wzrost obrotów kreuje nowe miejsca pracy. Społeczeństwo szybko wychodzi z wszechobecnej biedy, gdzie liczy się tylko zaspokojenie podstawowych potrzeb, teraz sięga po realizację swoich wyższych potrzeb, dając szansę i miejsce na rozwój kultury i sztuki. Kasa miejska odnotowuje wpłaty na poczet podatków z wyprzedzeniem terminu ich wymagalności, co wywołuje spore zamieszanie w planowanych inwestycjach. Ponieważ kasa miejska również podlega obowiązkowi ponoszenia opłaty, na koniec każdego miesiąca od posiadanych Wörgl Schilingów musi dokonać edycji kalendarza inwestycji. Planowane inwestycje w związku z nadmiarem środków płatniczych, są realizowane we wcześniejszych terminach! Wörgl staje się prawdziwą zieloną wyspą na oceanie szalejącego  kryzysu, a jego sława szybko wykracza poza granice Austrii, sąsiednich Niemiec czy nawet poza Europę. Przybywające delegacje przedstawicieli innych miast i państw dotkniętych kryzysem, z wielkim zdziwieniem obserwują rozkwit ekonomiczny wywołany teoriami lekceważonymi przez ostatnie trzydzieści lat. Naoczni świadkowie nie umieją pogodzić dostrzegalnych dowodów na zbawienny wpływ lokalnych pieniędzy z wszechobecnymi prawami ekonomicznymi głównego nurtu. Zestawienie monopolistycznego systemu emisji pieniądza z lokalnym oraz odsetkowość z ujemnym oprocentowaniem, wydaje się być zadaniem ponad miarę możliwości zatwardziałych wyznawców ekonomii niedostatku.”

173 miasta na terenie Austrii i Niemiec rozpoczęły przygotowania do pójścia za przykładem Wörgl. Jednak decyzje administracyjne uniemożliwiły dalszy rozwój lokalnych walut i bieda wróciła wkrótce do austriackiego miasteczka. Na szczęście chwilę potem w Szwajcarii pojawia się WIR, który podtrzymuje i udoskonala austriacką ideę. WIR – nie posiada materialnej formy, lecz stanowi zapis na kontach użytkowników, nie opiera się na centralnej emisji lecz na zasadzie, że każdy użytkownik może kredytować pozostałych oraz nie służy do regulacji zobowiązań podatkowych. Innymi słowy nie posiada on żadnych atrybutów klasycznie rozumianego systemu monetarnego, a stanowi jego uzupełnienie. 

WIR zadziałał niczym lodołamacz przyczyniając się do tworzenia wielu bliźniaczych systemów na całym świecie.

W Polsce mamy do czynienia z inicjatywą zielony.biz.pl, która nie ukrywa inspiracji szwajcarskimi doświadczeniami. Nie tylko relacje gospodarcze stanowią inspirację dla architektów lokalnych systemów płatniczych. Obecnie ruch lokalnych walut nie tylko zwalcza biedę, ale także przybiera różnorodne formy od systemów rabatowych i lojalnościowych po tzw. banki czasu pozwalające na aktywizację osób trwale wykluczonych czy edukację. Na szczególną uwagę zasługuje japoński system Furaei Kippu, w którym czas poświęcony na opiekę nad osobami starszymi kumuluje się i może być odebrany na wypadek choroby lub starości opiekuna. Istnieje także możliwość przeniesienia usług na kogoś innego. W rezultacie na bazie tego rozwiązania powstał w Japonii jedyny w swoim rodzaju system samopomocy osób starszych, gdyż staruszkowie będący jeszcze w dobrej kondycji „zapracowują” w ten sposób na opiekę nad sobą w przyszłości. Zaskakującą częścią projektu jest także to, że osoby starsze wolą usługi świadczone przez osoby opłacane w Fureai Kippu niż te, które są opłacane w jenach. Można to tłumaczyć powstaniem unikalnej więzi jaką tworzy uczestnictwo w systemie. 

Jak mawiał zmarły niedawno Bernard Lietaer – propagator i twórca wielu lokalnych systemów przepływu wartości – ryba, która rodzi się, żyje i umiera w wodzie, nie ma pojęcia czym w istocie jest ta substancja. Podobnie ludzie tkwiący w monokulturze pieniądza, nie potrafią dostrzegać szans i możliwości jakie wynikają z uświadomienia sobie faktu, że nie wszystko trzeba kupować za pieniądze.

W pułapce świata oswojonego

Gdy jedziemy samochodem i docieramy do przejazdu kolejowego bez zapór widzimy znak drogowy przedstawiający parową lokomotywę z buchającym z komina dymem. Wszyscy kierowcy doskonale wiedzą co oznacza ten znak. Problem w tym, że od być może dwudziestu już lat poza specjalnymi muzealnymi pokazami nikt nie widział na torach takiego pojazdu. Symbol pozostał, choć za chwilę dla młodych kierowców pozostanie całkowitą abstrakcją.

Nauczyliśmy się żyć w świecie wyobrażonym i porządkować docierające do nas fakty i dane. Te niepasujące do wcześniej zastanych schematów często ignorujemy. Z jednej strony to pozytywne zjawisko, bo kształtuje dialog i kulturę. Z drugiej zaś strony, nadmierne przyzwyczajenie do całej mozaiki znaczeń sprawia, że stajemy się mało odporni na nagłe i nieoczekiwane zmiany, zatracamy elastyczność i umiejętność dostosowania do nowych warunków nie potrafiąc wykreować nowych kategorii pojęciowych opisujących rzeczywistość.

„Tak, to nam wskazuje na to, że życie stawia przed nami ciągle coś nowego. I to jest raz. A po drugie, musimy mieć jednak różne warianty” - powiedział w trakcie weny twórczej milicjant w „Misiu” Stanisława Barei. Życie stawiające ciągle coś nowego i potrzeba wariantów…. Przez ostatnie niespełna dwa lata doświadczyliśmy wystarczająco wiele na potwierdzenie słuszności tych słów.

Dlaczego w czasach niepewności istnieje potrzeba szerszych refleksji? Stare powiedzenie głosi, że generałowie doskonale wiedzą, jak wygrać ostatnią wojnę, a nie tą która dopiero nadejdzie, co nie jest zresztą cechą ostatnich wieków. Legenda głosi, że gdy Aleksander Wielki przygotowywał się do bitwy z Persami nakazał rzemieślnikom wykonującym łuki zrobić nieco cieńsze cięciwy oraz węższe od standardowych rowki w strzałach, w które wchodzi cięciwa przed wystrzałem. Trzeba wiedzieć, że sprostanie temu zadaniu nie było łatwe, gdyż konstrukcja strzały i łuku nie była nigdy rzeczą prostą, ale rzemieślnicy podjęli wyzwanie. Już po kilku tygodniach nowe łuki macedońskich łuczników strzelały równie dobrze, jak i te poprzednie. W końcu doszło do bitwy, którą zwykle rozpoczynała łucznicza kanonada. Po wystrzeleniu całego zapasu strzał, łucznicy zbierali te wystrzelone przez wroga, aby kontynuować ostrzał nieprzyjaciela tym razem jego pociskami. Wtedy dopiero okazało się, że rozkaz Aleksandra nie był wcale kaprysem. Perscy łucznicy z przerażeniem odkryli, że ich cięciwy nie mieszczą się w wąskich rowkach macedońskich strzał. Za to żołnierze Aleksandra mogli bez problemu strzelać ze strzał Persów pustosząc ich bezbronne szeregi. Co tak naprawdę zrobił Aleksander? Wyszedł poza łucznicze, ale i umysłowe standardy, z których istnienia często nie zdajemy sobie nawet sprawy. Dzisiaj na szczęście nie prowadzi się już tak krwawych wojen, ale potrzeba formułowania strategii i wychodzenia poza standard pozostała. Nie można zatem zapominać o potrzebie ciągłego poszukiwania naszych przewag. Być może historia Aleksandra Wielkiego stała się inspiracją dla amerykańskich wojskowych do wykreowania nowego sposobu myślenia o czynnikach wpływających na kształtowanie się wojen przyszłości? Dziś poza kreacją strategii wojennych wykreowana przez United States Army War College koncepcja VUCA stosowana jest powszechnie, bo uczy myślenia o szerszym spektrum zależności.

„Wojna jest dla państwa sprawą najwyższej wagi, sprawą życia lub śmierci, drogą wiodącą do przetrwania lub upadku. Dlatego też, należy poświęcić jej poważne studia.” - napisał dwa i pół tysiąca lat temu w pierwszym zdaniu najważniejszego chińskiego dzieła jego autor Sun Zi. To dzieło, to „Sztuka wojny” i paradoksalnie traktat ten nie dotyczy wyłącznie państw i bitew. Utwór ten jest swojego rodzaju metaforą sprawdzającą się podobnie jak VUCA w wielu obszarach ludzkiej aktywności.

Pewną oczywistością jest twierdzenie, że perspektywy lubelskiego rynku pracy są w znacznej mierze zależne do przyszłych modeli biznesowych dominującego w naszym regionie sektora MŚP. Modele te w sytuacji licznych zmian i niepewności zarówno na poziomie globalnym, jak i krajowym wydają się szczególnie mało przewidywalne. Patrząc z perspektywy małej lubelskiej firmy jedną z zasadniczych potrzeb jest wiedza o potencjalnych perspektywach i trwałych punktach oparcia w dobie systemowej niepewności. Bo właśnie to w tych firmach rozgrywane są codziennie tysiące bitew i potyczek o przetrwanie, zdobycie nowych zamówień czy znalezienie pomysłu pozwalającego zapewnić stabilny rozwój.

Bo jak zaznaczył Mistrz Sun Zi, kluczem do zwycięstwa jest między innymi prawidłowe rozpoznanie.

Algorytmy czyli seria tajemniczych zniknięć

Na początku zginął pan Władek, który gorliwie już o świcie stawiał się na parkingu i pracowicie wydzierał papierki z zanotowanym na nim numerze rejestracyjnym i godziną wjazdu. Potem nie wiadomo gdzie zapodziała się pani Helena, która siedziała na kasie w okolicznym sklepie. Największy problem polegał na tym, że nikt specjalnie nie zauważył zniknięcia tej dwójki. Po jakimś czasie zniknęła recepcjonistka w pobliskim gabinecie piękności i kilku pracowników obsługujących infolinię w firmie produkującej oprogramowanie. Tym razem zniknięcia tej gromadki nie dało się nie zauważyć. Pana Władka zastąpił parkometr ze szlabanem, a panią Helenę automatyczna kasa w sklepie. W przypadku obsługi klienta niedoskonałość półautomatycznej infolinii była na początku na tyle irytująca dla klientów, że zniknięcia pracowników nie dało się nie zauważyć. Oczywiście nie oznacza to, całkowitego zaniku zapotrzebowania na kasjerów czy ludzi obsługujących parkingi, ale automatyzacja wszelkich możliwych profesji staje się faktem. Ludzie pracujący w tych zawodach z reguły znajdują zatrudnienie gdzie indziej. 

Co jednak zapowiadanej w sytuacji gdy algorytmizacja miejsc pracy obejmie także urzędników, kierowców a nawet tłumaczy? Wszak algorytmy potrafią już doskonale przygotowywać rutynowe decyzje administracyjne, a autonomiczne samochody z futurystycznej nowinki staną się faktem. Przecież to, co enigmatycznie nazywamy przemysłem 4.0, to nic innego jak kompleksowa automatyzacja produkcji, usług oraz wymiana danych skutkująca optymalizacją procesów.

Wiele wskazuje na to, że to dopiero początek. Szacuje się dla krajów OECD, że średnio 57% wszystkich miejsc pracy jest zagrożonych automatyzacją. W Polsce według podobnych szacunków automatyzacją zagrożonych jest średnio 40% miejsc pracy. Jeśli popatrzymy na konkretne profesje, to według amerykańskich badań w perspektywie ćwierćwiecza pracę straci 97% bibliotekarzy, 95 % robotników rolnych i około połowa zawodowych kierowców.

Co jeśli w wyniku powszechnie dostępnych i tanich algorytmów w przeciągu najbliższej dekady przedsiębiorcy postanowią zredukować najbardziej znaczący koszt swojej działalności w postaci tych pracowników których da się zastąpić? Jeśli tak się stanie, świat czeka największy problem nie tylko ekonomiczny ale i cywilizacyjny w całej historii. Zmiana stosunków pracy to przecież zmiana kultury, własności i stylu życia całych społeczeństw w wyniku cichej rewolucji, której chyba nie do końca jesteśmy świadomi. Dlaczego ten globalny, długofalowy trend nie jest źródłem powszechnej ogólnospołecznej debaty w naszym kraju, a cyfryzacja we wszystkich odmianach stanowi raczej przyczynek do powszechnej i bezrefleksyjnej afirmacji a nie do rzetelnej refleksji? Można domniemywać, dwa źródła tej powszechnej beztroski. Pierwsze to powszechna świadomość naszej konkurencyjności na rynku pracy opartej na niskich zarobkach. Problem polega na tym, że raz wyprodukowany algorytm nie stanowi już żadnego kosztu. Drugi powód to dobiegające do nas zewsząd informacje o braku rąk do pracy. Ten drugi powód niestety paradoksalnie w dalszej perspektywie przyczyni się do jeszcze bardziej ochoczej i powszechnej automatyzacji produkcji i usług.

Zupełnie inną kwestią jest fakt, że jak twierdzi Richard Barbrook w swojej książce „Wyobrażenie przyszłości od myślącej maszyny do globalnej wioski”, ludzkość od wczesnych lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku wciąż bezkarnie jest „nabierana” na rozwiązanie jej wszystkich problemów przez komputery. Być może ta ciągle powtarzana mantra także usypia naszą czujność?

Dlaczego grozi nam chroniczne bezrobocie lub jak kto woli powszechne wieczne wakacje?

W wyniku zwiększenia wydajności rolnictwa i narodzin przemysłu niezagospodarowane masy robotnicze trafiały do fabryk. Potem postępująca automatyzacja produkcji sprawiła jednak, że pracownicy przemysłu musieli poszukać pracy w rozwijającym się sektorze usług. Co począć jednak z ludźmi, którzy stracą pracę w wyniku automatyzacji sektora usług? Część chętnych do podjęcia zatrudnienia „wchłonie” dywersyfikacja i specjalizacja sektora usług a więc pojawienie się nowych profesji. Ale proces ten nie rozwiąże problemu. Kilkudziesięcioprocentowe bezrobocie i praca dla ludzi o unikalnych i niezastępowalnych przez algorytmy kwalifikacjach oraz dla tych, których praca będzie tańsza od cyfrowych wdrożeń jest realnym scenariuszem. Jeśli tego rodzaju kierunek „rozwoju” stanie się faktem będziemy mieli do czynienia nie tylko z koniecznością wdrożenia koncepcji gwarantowanego dochodu podstawowego ale też z największym w historii rozwarstwieniem społecznym i podziałem na tych, którzy mają pracę i na tych dla których nigdy jej nie będzie.

Opisany powyżej hipotetyczny proces nie oznacza wcale, że z dnia na dzień wszystkich ludzi zastąpią automaty i sztuczna inteligencja. Generalnie procesowi temu towarzyszyć może cała seria bardziej lub mniej pożądanych zjawisk, podobnych do tych jakie miały miejsce na początku ery przemysłowej, kiedy tkacze w trakcie wybuchających buntów niszczyli maszyny tkackie upatrując w nich przyczyn swojego bezrobocia.

Wydaje się, że jedynym panaceum na problem „przeoptymalizowania” gospodarki jest urozmaicanie dostępnej oferty produktów i usług poprzez rozwój niszowych produktów lokalnych. Proces ten należy zacząć niezwłocznie poprzez diagnozę zasobów lokalnych pod kątem ich globalnej unikalności w połączeniu z kreacją lokalnych modeli biznesowych. Renesans gospodarki lokalnej może stanowić więc skuteczny falochron przez rychłym tsunami pokusy taniej automatyzacji. Może się też okazać, że algorytmizacja życia społecznego i gospodarki napotka na wiele przeszkód w postaci chociażby deficytu energii niezbędnej dla utrzymania technologii. W świecie przyszłości może się okazać, że ludzi absorbują zupełnie inne formy aktywności niż praca zawodowa. Poza tym warto wspomnieć o słynnym prawie Parkinsona, które głosi, że praca rozszerza się tak, aby wypełnić czas dostępny na jej ukończenie. Zgodnie z tą koncepcją nawet najdrobniejsze prace będą urastały do miana tytanicznego wysiłku. Nie jest także wykluczone, że w ramach strukturalnego deficytu pracy powstanie jej drugi obieg.

Na początku powieści Iana McDonalda pod tytułem „Rzeka bogów”, której akcja rozgrywa się w Indiach przyszłości w pewnej fabryce rozpanoszył się złowrogi wirus komputerowy, który przybrał formę złośliwego demona niszczącego wszystko co popadnie. Przybyły na miejsce ekspert od zwalczania tego rodzaju zagrożeń kilkoma ruchami rąk uruchomił aplikację Schiwy i dwa wirtualne twory rozpoczęły zmagania. W książce zachwyca jednak nie tylko to, że świat zaawansowanych technologii budowany jest na rodzimym systemie wierzeń i znaczeń. Obok ultranowoczesnego świata na brzegach Gangesu nadal płoną stosy ze zmarłymi, a pielgrzymi oddają się rytualnym ablacjom w nurtach tej rzeki. Bo jeśli coś od tysiącleci dlaczego ma nagle się zmienić? Być może jest więc dla starego świata jakaś nadzieja? Tymczasem jak powiedział kiedyś Nicolás Gómez Dávila wybitny kolumbijski myśliciel i erudyta: "Temu, kto z niepokojem pytałby, co wypada w obecnej sytuacji czynić, odpowiedzmy uczciwie, że dziś przystoi tylko bezsilna jasność umysłu."

 

Źródła:

dr hab. Renata Włoch, prof. UW, dr Justyna Pokojska, Michał Paliński, Aktywni+ Przyszłość rynku pracy 2017, https://www.delab.uw.edu.pl/raporty/aktywni-przyszlosc-rynku-pracy/

Richard Barbrook, Wyobrażenie przyszłości od myślącej maszyny do globalnej wioski”, Muza 2009.

Ian McDonald, Rzeka bogów, Wydawnictw Mag 2010.

Potęga prostoty

Puls Biznesu opublikował informację o rankingu, według którego polski system podatkowy został uznany za jeden z najgorszych na świecie. Nie chodzi rzecz jasna o sam system, jego koszty funkcjonowania, poziom skomplikowania i organizacji, ale także o wielkość podatków. Bo jeśli znaczna część zebranych przez urzędy skarbowe podatków pochłania koszt funkcjonowania samego systemu skarbowego, to znaczy, że mamy do czynienia z niewydolną, zafundowaną nam przez polityków i urzędników machiną korupcji, wyjątków i uznaniowości. Bo jeśli o płaceniu lub nie płaceniu podatków przez podatnika lub przedsiębiorstwo decyduje to, jaką wynajmie do obsługi kancelarię prawną, to takiego czegoś nie można ocenić inaczej jak skandal. I nic dziwnego, że Papuasi z podatkami radzą sobie lepiej niż my. 

Mój bywały w świecie kolega, od wielu lat handlujący z Państwem Środka, opowiedział mi kiedyś o tamtejszej organizacji systemu skarbowego dla małych firm. W mieście powiatowym (jakieś 3 miliony mieszkańców) liczba urzędników skarbowych to jakieś 5 – 7 osób. Jak to działa? Zadziwiająco prosto. Wyobraźmy sobie firmę, która handluje rowerami. Do takiego sklepu przychodzi klient i kupuje rower. Uiszcza opłatę i bierze towar. Zamiast faktury klient otrzymuje wyrwane ze specjalnych bloczków kratki, na których jest już wpisana kwota – jak na banknotach. Jeśli coś kosztuje np. 120 juanów, klient od sprzedawcy otrzymuje dwa potwierdzenia zakupu: jeden na 100 juanów, a drugi na 20. Owe odpowiedniki faktur nie mają wskazanego towaru, stawek VAT, itd. Są po prostu dokumentem stwierdzającym, iż coś nabyto za określą kwotę. Gdy więc klienta rowerowego sklepu zatrzyma milicja i zapyta skąd go ma, to on powie, że kupił i pokaże na to dowód. No dobrze, ale mógł kupić kradziony rower, a dokument mieć z jakiejś innej transakcji, dokonanej znacznie wcześniej. Otóż niekoniecznie. Na każdej tego typu kartce jest zdrapka, a raz na tydzień jest organizowana loteria. Wygrywa ten kto ma odpowiedni numer na swojej karcie zakupu. Więc wszyscy klienci po przyjściu do domu i dowiedzeniu się jakie w tym tygodniu padły numery zdrapują pracowicie zdrapki z "faktur" z danego tygodnia. Innymi słowy zdrapana faktura jest już stara. A jak nakłonić Chińczyków do prowadzenia księgowości? Wystarczy raz na rok zrobić wielką loterię. Mamy dzięki temu pewność, że większość kupujących zatrzyma swe dowody zakupu w domu, licząc na wygraną. Ale to wszystko mało ważne. Najważniejsze jest to, że klient kupujący cokolwiek domaga się od sprzedającego dowodu zakupu ze zdrapką właśnie. Nie ma więc szarej strefy. 

A gdzie podatki? A no właśnie! Sprzedawcy rowerów faktury w bloczku kiedyś się kończą. Co wtedy? Idzie on do Urzędu Skarbowego po nowy bloczek. A oni nakazują mu zapłacić podatek za sprzedane wcześniej towary. Ot i cała filozofia. Pewnie większość zatrudnionych w owym Urzędzie pracowników to ci, którzy wydają bloczki i pobierają podatki. Podejrzewam, że niskie podatki...


Reasumując:

System ten:

Chińczycy zdali sobie pewnie sprawę, że przy mnogości transakcji, żaden system biurokratyczny zorganizowany inaczej nie jest w stanie nad tym, żywiołem zapanować. I tam podobno jest komunizm... A to nie komunizm tylko wolny rynek. No cóż. Gdy po lasach rosnących na miejscu naszych dzisiejszych miast grasowały niedźwiedzie, oni tworzyli właśnie system służby cywilnej. Na tym polega ich wyższość nad nami? Oni nie myślą doraźnie.

Przykład na początek

Basonia to niewielka i nieco senna wieś, jakich wiele. Leży w powiecie opolskim tuż przy Wiśle i to jej nurt zdaje się wyznaczać rytm tutejszego życia. Miejscowość słynie z kultywowania sztuki szkutniczej i z zapierających dech w piersiach krajobrazów. Rzeka i tutejsza okolica skrywa w sobie także wiele tajemnic, którymi niekiedy dzieli się z nami. Oto dokładnie sto lat temu jeden z okolicznych rolników dokonał sensacyjnego odkrycia. Udało mu się wydobyć z ukrytego w ziemi schowka trzysta kilogramów bursztynów z czasów rzymskich. Znalezisko zostało uznane za jedno z największych tego typu w Europie.

Skarb składał się po części z nieobrobionego surowca, resztę stanowiły gotowe wyroby. Pomimo, że przez lata uległ częściowemu rozproszeniu pochodząca z niego biżuteria do dziś cieszy oczy zwiedzających w kilku polskich muzeach. Największa część ocalałego skarbu znajduje się w Muzeum Lubelskim na Zamku. Jak to się stało, że skarb znalazł się w nadwiślańskiej ziemi i spoczął tam na prawie półtora tysiąca lat?

 Być może kupcy, do których należał bursztyn ukryli go w obawie przed ograbieniem i nie zdołali po niego wrócić? Być może nadchodząca zima lub kataklizm nie pozwoliły na dalszą podróż? Być może wyważyła się jakaś tragedia? Tego, chyba już się nie dowiemy, ale pewnym jest, że wzdłuż Wisły jak i jej nurtem wiodła jedna z dróg słynnego bursztynowego szlaku. Mogło być także nieco inaczej, o czym świadczą liczne prace naukowe oraz inne podobne znaleziska. Okazuje się, że tereny współczesnej Polski były miejscem gdzie funkcjonował cały system handlu i obróbki bursztynu, która w samym cesarstwie była po prostu nie opłacalna. Wskazują na to liczne znaleziska archeologiczne i rzymskie dokumenty. Pamiętajmy także, że skarb z Basonii składał się po części z przetworzonych już wyrobów. Proces ten musiał więc odbywać się na miejscu. Nie bez kozery wybitny znawca problematyki szlaku bursztynowego prof. Jerzy Wielowiejski nazywa nadwiślańskie odkrycie, składem bursztynu podobnym bardziej do współczesnych systemów magazynowych, a nie wykonanej na prędze kryjówki. Już samo obrobienie części skarbu świadczy o dobrze rozwiniętym systemie ekonomicznym i logistycznym opartym na rynkowym zapotrzebowaniu na bursztynowe ozdoby. Zatem wbrew stereotypom nie jest wykluczone, że na naszych ziemiach nie rosły wyłącznie bujne knieje i grasowały niedźwiedzie, lecz istniał dobrze funkcjonujący system gospodarczy, po którym pozostało tylko niewiele śladów. Jedno jest pewne: wydobycie, obróbka i obrót bursztynem w okresie od I do V wieku naszej ery na naszych ziemiach było rzeczą powszechną. Basonia jest na to najlepszym, choć nie jedynym dowodem.

Dowiadujemy się o tym wszystkim z niezwykle pasjonującej pracy naukowej prof. Jerzego Wielowiejskiego pt. „Główny szlak bursztynowy cesarstwa rzymskiego” wydanej w 1980 r. przez PAN.

Jaki to ma związek z biznesem? Warto jest zadać pytanie: dlaczego w czasach nam współczesnych nie odtworzono dawnych wzorów rzymskiej biżuterii, która przecież powstała na ziemiach współczesnej polski? Można tego typu wyroby nazywać oryginalną rzymską biżuterią. Ta marketingowa innowacja mogłaby stać się hitem eksportowym i stać się źródłem koniunktury dla wielu rodzimych przedsiębiorstw. A wszystko to dzięki nieco zapomnianej książce historycznej sprzed ponad czterech dekad.

Powyższy przykład ilustruje istotę tego projektu: jak sprawić, aby prace naukowe stały się inspiracją do kreacji nowych modeli biznesowych, które zwiększą konkurencyjność głównie małych przedsiębiorstw? W naszej idei, każde przedsiębiorstwo powinno mieć „plan B” czyli niezależny do głównego model biznesowy bazujący na istniejącym potencjale i nie wymagający znaczących inwestycji tak aby w czasie kryzysu móc przestawić dotychczasową aktywność na inne tory. Pragniemy wykreować mechanizm dzięki któremu będzie to możliwe, a refleksja nad potencjalną nową aktywnością nie była zostawiona na ostatnią chwilę lecz była wynikiem pogłębionych poszukiwań i refleksji.

Nie jedzcie kremówek!

 

Wszechstronny myśliciel Sir Ken Robinson twierdzi, że współczesna edukacja przypomina wróżenie z fusów. Nie wiemy nic o tym, co stanie się za miesiąc, a beztrosko programujemy nasze pociechy na dekady do przodu. Gdy zdamy sobie sprawę, że osoby rozpoczynające naukę w szkole odejdą na emeryturę za 60 lat, sprawa zaczyna być naprawdę poważna. W praktyce znaczna część wiedzy wtłaczanej w czasie edukacji z założenia nie będzie dla większości z nas do niczego potrzebna. Dzieje się tak dlatego, że system edukacji wymyślany w czasach oświecenia i industrializmu był w stanie przewidzieć na jakich fachowców będzie zapotrzebowanie, a na jakich nie. Obecnie zmiany społeczno – gospodarcze zachodzą tak szybko, że cała masa ludzi poszukuje kwalifikacji poza oficjalnym systemem edukacji, aby trafić w rynkowe zapotrzebowanie. Pojawia się zatem pytanie, czego należy uczyć nasze dzieci?

Kremówkowe doświadczenie

 

Wiele lat temu psycholog Joachim de Posada przeprowadził ciekawy eksperyment. Podał kilkuletnim dzieciom ciastko z kremem i powiedział, że jeśli chcą to mogą zjeść smakołyka, ale jeśli odczekają piętnaście minut to dostaną drugie ciastko. Pozostawione same w pokoju z kremówką maluchy musiały przeżywać prawdziwe katusze. W świecie dorosłych czekanie dziecka przez kwadrans na słodycz, odpowiada chyba tylko oczekiwaniu młodego małżeństwa w PRL na przydział spółdzielczego mieszkania. 

Część maluchów nie zamierzała czekać i od razu spałaszowała ciastko. Inna grupa zdecydowała się przeżyć katusze, aby uzyskać obiecaną nagrodę. Po ponad dekadzie naukowiec odnalazł dzieci uczestniczące w eksperymencie. Odkrył wtedy interesującą prawidłowość. Okazało się, że dzieciaki, które wytrwały w oczekiwaniu na drugą kremówkę odniosły życiowy sukces. Autor eksperymentu postawił tezę, że sukces życiowy zależy od umiejętności oczekiwania na otrzymanie wynagrodzenia za podjęty trud. Być może tego właśnie warto uczyć dzieci?

 

Bez spoczywania na laurach

 

Z badań przeprowadzonych już wiele lat temu w naszym regionie wynika, że występuje związek między uprawianiem sportu, a wykształceniem. Innymi słowy im wykształcenie respondenta jest większe, tym częściej deklaruje on swą sportową aktywność. Lecz który z tych dwóch czynników korelacji stanowi skutek, a który przyczynę? Z jednej strony można powiedzieć, że ludzie lepiej wykształceni dbają o zdrowie, a że prowadzą częściej siedzący tryb życia muszą rekompensować brak ruchu sportową aktywnością. Jednak z drugiej strony może to właśnie sport pcha ludzi w kierunku wykształcenia? Przecież uprawianie sportu zwłaszcza w młodym wieku w doskonały sposób uczy ludzi systematyczności, wytrwałości, radzenia sobie z przeciwnościami, a co najważniejsze osiągania postawionych sobie życiowych celów. Więc być może wykształcenie i sukcesy życiowe osiągają ci, którzy za młodu powąchali prochu sportowej rywalizacji? Można domniemywać, że podobnie jest z muzyką, sztuką i wszelkiego rodzaju kreatywną działalnością, które równie dobrze jak sport uczą nie spoczywania na laurach, a życiowej samodyscypliny. Przecież gdyby popatrzeć na życiorysy ludzi, którzy odnieśli sukces w biznesie znajdziemy wielu muzyków, filozofów, lingwistów, a nawet takich jak Richard Branson, którzy byli beznadziejnymi uczniami i mimo ponadprzeciętnych zdolności nie zdobyli wykształcenia.

 

Sportowa rywalizacja

 

Wiedząc o tym, że planowanie kierunku edukacji młodego człowieka w dynamicznie zmieniającym się świecie i to kilkadziesiąt lat do przodu jest karkołomnym wyczynem, może warto jest postawić na te dziedziny, które zwiększą znacznie prawdopodobieństwo sukcesu? Może warto postawić na coś co w sposób uniwersalny rozwija człowieka i wszelkie edukacyjne wysiłki czyni racjonalnymi? Może warto uczyć młodych ludzi sportowej rywalizacji, filozofii, sztuki, abstrakcyjnego i krytycznego myślenia oraz samodzielnego zdobywania wiedzy, gdy tylko zaistnieje taka potrzeba? Być może ukształtowane w ten sposób kadry zapewnią lepszą przyszłość naszemu regionowi, bo nie będą kopiować wzorców lecz tworzyć własne wzorce, produkty, rozwiązania i wartości? Kto wie? Architektoniczna znakomitość XX wieku, Richard Buckminister Fuller, powiedział kiedyś, że wszystkie dzieci rodzą się geniuszami, a my czynimy wszystko, aby ich tego geniuszu pozbawić. Może nadchodzi więc pora na edukacyjny indywidualizm dopasowany do specyfiki geniuszu naszych dzieci, którego podstawą winna być nauka sztuki niejedzenia kremówek?

Istotne fakty, istotne trendy

Dawno temu grupa naukowców postanowiła dołożyć do komputera mechaniczne ramię. Specjalny program komputerowy sterujący tym prymitywnym robotem miał za zadanie ułożenie piramidy z klocków. Z nieznanych przyczyn maszyna zaczynała zawsze od najwyższego kocka. Programiści poprawiał kod programu, a ten z uporem maniaka robił dalej to samo. W końcu któryś z naukowców krzyknął: „Chwileczkę, ale skąd on ma wiedzieć, że istnieje grawitacja?” Na podobnej zasadzie ponoć ryba pływająca całe swe życie w rzece nie wie czym w istocie jest woda i uczucie wilgoci. Czasami warto jest więc wynurzyć się choćby na chwilę, aby nabrać właściwej perspektywy do oceny zjawisk.

Pośród wielu trendów i zjawisk mających wpływ na regionalny, krajowy i europejski rynek pracy występuje zaledwie kilka, które są praprzyczyną większości obserwowanych zjawisk. Niestety nie wszystkie z nich pojawiają się jako elementy dyskusji na temat perspektyw rynku pracy, a są one niczym niezmienne prawidła geopolityki, które oddziaływają zawsze ale nie zawsze jesteśmy w stanie je sobie uświadomić. Te często splatające się ze sobą „megatrendy” wydają się podobnie jak banalność grawitacji zjawiskami z jednej strony oczywistymi, a z drugiej takimi, na które nie mamy większego wpływu.

Oto megatrendy, które należy uznać za zasadnicze w kontekście przyszłości rynku pracy:

Demografia

Azjatycka unia gospodarcza

RCEP Regionalne Kompleksowe Partnerstwo Gospodarcze– to umowa o wolnym handlu podpisana 15 października 2020 roku w Wietnamie pomiędzy 10 państwami Azji i Pacyfiku. Umowę zawarły między innymi Chiny, Japonia, Australia i Nowa Zelandia. Zadziwiające jest to, że sam fakt utworzenia Pasterstwa przeszedł prawie bez echa w europejskich mediach nie licząc zdawkowych informacje w specjalistycznych serwisach biznesowych. Sprawa wydaje się jeszcze bardziej zadziwiająca, gdy zdamy sobie sprawę, że po ratyfikacji umowy jeszcze w tym roku w jej wyniku, powstanie największa strefa wolnego handlu na świecie obejmująca 30% ludności świata i ok 30% tworzonego na nim PKB. Porozumienie zakłada zniesienie ceł i usprawnienie handlu pomiędzy sygnatariuszami. Rzecz jasna taka forma integracji oznacza pośrednio pogorszenie się pozycji komercyjnej produktów z UE na rynkach azjatyckich, a nawet zdaniem niektórych obserwatorów stopniową wasalizację Europy ze względu na skalę i „siłę ciążenia” nowego układu gospodarczego. W kontekście europejskiego rynku pracy może to oznaczać, że nasze dzieci będą do Azji wyprawa się na saksy.

Automatyzacja i cyfryzacja wielu obszarów gospodarki i życia

Zgodnie z przewidywaniami masowa i tania automatyzacja produkcji i usług na trwale zmieni zapotrzebowanie na ludzką pracę i przez to zmieni nie tylko stosunki gospodarcze ale i społeczne na poziomie globalnym. Wiele wskazuje na to, że będziemy mieli do czynienia z procesem nagłym – wręcz rewolucyjnym, który na trwale zmieni świat jaki znamy. Spodziewany powszechny deficyt dobrze płatnej pracy doprowadzi najprawdopodobniej do utraty przez ludzi kolejnej części ich podmiotowości. W trakcie procesu powszechnej cyfryzacji na rynku pracy wystąpią zjawiska takie jak wzrost znacznie prekariatu w strukturze pracowników i rozwój nowych form usług.

Zmiany w stylu życia, instytucjonalizacja ubezpieczeń społecznych i emigracja zarobkowa  to tylko niektóre przyczyny doprowadzające do powszechnego wystąpienia ujemnego przyrostu naturalnego szczególnie w regionach peryferyjnych. Zjawisko to nie wpływa pozytywnie na konkurencyjność gospodarki i generowanie nowych miejsc pracy. W połączeniu z automatyzacją nie wpływa ono rzecz jasna także na poprawę kondycji pracowników, gdyż dla wielu przedsiębiorstw wybór drogi automatyzacji staje się oczywistością. W kolejnych numerach biuletynu poświęcimy więcej miejsca na kwestię zjawisk demograficznych.

Homo Virtualis

W taki sposób można określić ludzi zwanych także Millennials lub Pokoleniem Y, którzy wyrośli pod wpływem Internetu i technik komunikacyjnych. Cechą Pokolenia Y jest swojego rodzaju „nonszalancja” w stosunku do klasycznie pojmowanych ról i więzi społecznych.

Energetyka i ceny nośników energii

Dodatkowe obciążenia nałożone na wysokoemisyjne źródła energii oraz konieczność modernizacji sieci dystrybucyjnych i przesyłowych w kierunku sieci inteligentnych pozwalającym na lokalne bilansowanie energii ze źródeł odnawialnych wywołają nieuchronną konieczność podniesienia cen energii. Wpłynie to z pewnością na zmniejszenie konkurencyjności energochłonnych gałęzi przemysłu i zwiększenie wydatków na energię ze strony gospodarstw domowych. Wydaje się, że koszyk dóbr przyszłości będzie zdeterminowany głównie przez produkty i usługi mniej energochłonne. Wzrost cen energii wpłynie także na procesy efektywnościowe a więc także na zmniejszenie mobilności przestrzennej ludzi, surowców i produktów dzięki czemu rozwinie się konieczność zdalnych form zatrudnienia oraz budowy „inteligentnych” systemów logistycznych zmniejszających transport dóbr na duże odległości.

Korporacje i rywalizacja z sektorem MŚP ale także z rządami

Obserwowany od dekad proces przejmowania przez korporacje przestrzeni rynkowych zarezerwowanych do niedawna dla sektora mniejszych podmiotów. Proces ten wydaje nasilać się w czasach tzw. pandemii COVID 19 i jest ściśle powiązany z „nadefektywnością” procesów produkcyjnych wywołanych przez automatyzację produkcji. Tylko duże sieciowe podmioty stać będzie na wdrożenie systemów ograniczających zatrudnienie – rozumianych jako największy koszt produkcji i usług. Innym elementem tego procesu są prawa własności intelektualnej i zwiększenie formalizacji procesów prawo – administracyjnych, na które stać tylko duże podmioty. Wpływa to na ograniczenie konkurencyjności mniejszych rynkowych graczy co potencjalnie zwiększa rozmiary przestrzeni rynkowych w które wchodzą duże podmioty.

Kapitalizm finansowy

Nadprodukcja pieniądza w obecnie funkcjonującym systemie bankowym nie tylko wywołuje procesy inflacyjne ale przede wszystkim wymusza uzależnienie podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych od kredytu. Według różnych szacunków ilość pieniędzy zgormadzonych w światowym systemie finansowym znacznie przewyższa wartość księgową wszystkich materialnych dóbr jakie mamy do dyspozycji, a kreacja pieniądza z uwagi na możliwość udzielania większej ilości kredytów niż posiadanych depozytów następuje w momencie gdy dana osoba uzyska bankowy kredyt. Jednak „wypłukiwanie pieniędzy z powietrza” ma swój początek już na poziomie większości banków centralnych, które są w większości bankami prywatnymi posiadającymi jak amerykański FED prawo do emisji pieniądza. Oznacza to, że w każdym wyemitowanym dolarze, jenie czy euro znajduje się już dług, który obciąża podatnika i konsumenta zmniejszając trwale przez kolejne dziesięciolecia koszyk dostępnych za średnie wynagrodzenie dóbr.

Opisane wyżej zjawiska w znaczny sposób determinują przebieg lokalnych i krótkotrwałych procesów, które już mają wpływ na sytuację gospodarczą i zjawiska na rynku pracy. Oczywiście przedstawiona wyżej lista nie jest kompletna ale jak mam nadzieję skłania do refleksji i dalszych poszukiwań.

Święto Pracy czyli co tak naprawdę czcimy?

Wyobraźmy sobie, że idąc przez las natrafiamy na stary płot przeszkadzający nam w podróży. Aby skrócić sobie drogę pragniemy go rozebrać, ale chwileczkę. Nie czyńmy tego zanim nie sprawdzimy po co ktoś kiedyś ten płot ustawił. Ta stara konserwatywna zasada sformułowana przez brytyjskiego pisarza i współtwórcę idei dystrybucjonizmu Gilberta Keitha Chestertona zakłada, że nie wolno decydować się na żadne zmiany, dopóki nie dowiemy się, dlaczego kiedyś podjęto konkretne decyzje. Być może zatem warto redefiniować Święto Pracy nim przedwcześnie wyślemy je do lamusa?

W Chicago wrzało od dawna, ale zapowiedzi zwolnień w modernizującej się fabryce McCormick Harvester przelały szalę goryczy robotników. Niskie płace i wielogodzinna harówka były lepsze niż brak środków do życia. Kulminacja zamieszek i demonstracji miała miejsce 4 maja 1886 roku, gdy ktoś cisnął bombę w zebrany na Placu Haymarket tłum. Na skutek wybuchu i otwarcia przez policję ognia do demonstrantów zginęło 11 osób. Pokazowy proces aktywistów zwiększył liczbę ofiar o 5 kolejnych. Trzy lata później II Międzynarodówka dla upamiętnienia tych wydarzeń ustanowiła Święto Pracy ustalając jego datę na 1 maja.


Ciężka sytuacja robotników w tamtych czasach była faktem i skutecznie podsycała powszechne wtedy nastroje rewolucyjne. Kilkunastogodzinna praca, często w szkodliwych warunkach przypominała bardziej torturę i rujnowała zdrowie dorosłych i dzieci. Pytanie w jakim stopniu protesty robotnicze, a w jakim potrzeba dbałości fabrykantów o coraz bardziej wykwalifikowaną kadrę wpłynęła na zmianę tej sytuacji pozostaje otwarte. W kontekście Święta Pracy wydaje się, że mieliśmy wtedy do czynienia z nie lada paradoksem. Oto znienawidzona przez wieki męka jaką była praca stała się sacrum. Analogia do krzyża jako narzędzia kaźni i późniejszego symbolu zbawienia w nowej religii wydaje się być oczywista. Aby zrozumieć w pełni atmosferę tamtych czasów warto wspomnieć o wydanym w 1883 roku przez Paula Lafargue „Prawie do lenistwa”, w którym autor – prywatnie zięć Karola Marksa – pisze:

„Gdy klasa robotnicza wyrwie ze swego serca namiętność do pracy i powstanie w całej swej potędze, to nie po to, aby ogłosić Prawo do pracy, będące w rzeczywistości prawem do nędzy, lecz po to, by ukuć żelazne prawo, zakazujące ludziom pracować dłużej niż trzy godziny na dobę. I wtedy stara ziemia zadrży z radości i poczuje budzące się w niej nowe życie... Ale jak żądać od proletariatu, zdeprawowanego moralnością kapitalistyczną, takiej męskiej decyzji…

Na wzór Chrystusa, uosabiającego niedolę starożytnych niewolników, proletariat żmudnie wspina się od wieku na Golgotę nędzy. Od stu lat przymusowa praca łamie kości, torturuje ciało, niszczy nerwy. Od stu lat głód tarmosi jego wnętrzności i powoduje halucynacje. 

O lenistwo, zmiłuj się nad naszą tak długo trwająca niedolą! O lenistwo! Matko sztuk pięknych i szlachetnych cnót, bądź balsamem dla cierpiącej ludzkości!”


Warto zatem postawić pytanie czy potrzeba święta pracy była pierwszą robotniczą potrzebą w owych czasach? Wydaje się, że nie. Być może dlatego majowe święto nazwano tak naprawdę „Międzynarodowym Dniem Solidarności Ludzi Pracy”. Czyli w zamierzeniu jego twórców nie czciło ono pracy jako wartości samej w sobie, lecz integrowało ludzi ją wykonujących. Przez demonstrowaną integrację można łatwiej osiągnąć swoje cele. Dlatego, być może paradoksalnie Święto Pracy jest dniem od niej wolnym? Pamiętajmy, że czasy stachanowskich czynów i współzawodnictwa pracy miały dopiero nadejść. Wynikały one z konieczności industrializacji Kraju Rad po tym, gdy marsz w kierunku globalnej rewolucji został zatrzymany nad Wisłą przez polską armię złożoną zresztą w znaczącej części z robotników i chłopów, a więc tych, których miano wyzwalać. W ZSRR i w narodowo-socjalistycznych Niemczech Święto Pracy przeszło kolejną metamorfozę stając się narzędziem legitymizacji systemu i kultu pracy jako takiej. 

Na zachodzie, z biegiem kolejnych dekad, los ludzi pracy ulegał znacznej poprawie. Wielu twierdzi, że nastąpiło to na skutek pewnej innowacji dokonanej przez Henrego Forda. Otóż uznał on, że pracownicy jego fabryk winni zarabiać znacznie więcej i że dzięki temu stać ich będzie na produkowane seryjnie przez niego samochody. Tę ideę skopiowali inni producenci i w ten sposób świat wszedł w erę konsumpcji. 

Odrębnym, niezwykle istotnym nurtem, który odcisnął swe piętno na kształtowaniu podejścia do pracy była Katolicka Nauka Społeczna, która stawiała na podmiotowość ludzi pracy i złagodzenie stosunków społecznych. Chrześcijańska demokracja będąca politycznym wyrazicielem społecznej nauki Kościoła znalazła kompromis między bezwzględnym kapitalizmem, a potrzebą nadania praw pracowniczych hamując nurty rewolucyjne w Europie Zachodniej. Egzemplifikując, podstawą zapewnienia dobrobytu według Leona XIII i jego następców są małe przedsiębiorstwa rodzinne zapewniające właściwe stosunki międzyludzkie i postawy moralne. Wrogiem człowieka i jego dobrobytu są zarówno anonimowe korporacje jak i systemy totalitarne dokonujące w rezultacie aktu odczłowieczenia. W tym podejściu praca poza aspektem materialnym ma także wymiar podmiotowy, który pozwala człowiekowi stać się w pełni człowiekiem. 

Jak zauważył Jan Paweł II:

„Praca jest dobrem człowieka – dobrem jego człowieczeństwa – przez pracę bowiem człowiek nie tylko przekształca przyrodę, dostosowując ją do swoich potrzeb, ale także urzeczywistnia siebie jako człowiek, a także poniekąd bardziej „staje się człowiekiem”.”


Wydaje się, że dziś mamy do czynienia z kolejnym paradoksem. Przedsiębiorcy, na skutek procesów demograficznych i migracji narzekają na brak rąk do pracy, a niski poziom etosu pracy skutkuje funkcjonowaniem całej masy ludzi długotrwale bezrobotnych. Wysokie koszty pracy i prymat profesji, na które nie ma zapotrzebowania, to kolejne problemy rynku pracy, które nie wpisują się ani w paradygmat integracji ludzi pracy, ani kult pracy jako wartości autotelicznej. Tłem do tych procesów jest globalne przejmowanie przez korporacje przestrzeni rynkowych, będących dotychczas domeną małych przedsiębiorstw i pauperyzacja oraz stopniowy zanik klasy średniej w wielu krajach. Warto zatem wymyśleć nową formułę obchodów tego święta, tym bardziej, że w perspektywie czekającej nas masowej automatyzacji produkcji, wejdziemy być może w fazę chronicznego deficytu wartościowych miejsc pracy i tak zwanego „gwarantowanego dochodu podstawowego” zastępującego dotychczasowe zasiłki i subwencje. Być może zatem stary postulat „pracy i chleba” rozpatrujący pracę jako gwarant podmiotowości jednostki i jej niezależności stanie się za chwilę bardziej aktualny niż cokolwiek innego? 

Wydaje się, że istnieje pilna potrzeba wypracowania nowej formuły Święta Pracy, które w mojej ocenie powinno być świętem małego i średniego biznesu, integrującego właścicieli firm i ich pracowników. Obie te grupy, choć według klasycznych marksistowskich klasyfikacji klasowo odrębne, wobec wyzwań współczesności powinny integrować się i walczyć o swoją podmiotowość niczym pracownicy McCormick Harvester w maju 1886 r.